KONSERWATYZM czyli POWROT DO NORMY
Podobnie jak „demokracja” jest u nas jeszcze pojęciem pustym lub skompromitowanym, patrz: „demokracja socjalistyczna”, tak i „konserwatyzm” wyłania się dopiero z mgławicy kontrowersji i nieporozumień. Od kilku lat, kiedy zaczęła się polaryzować nasza scena medialna, a zwłaszcza gdy grupa konserwatystów znalazła się w SDP, zaczyna się u nas mówić o wrażliwości konserwatywnej i zadawać pytania, na które Zachód dawno już sobie odpowiedział. Co to jest konserwatyzm, jaki pakiet wartości do debaty publicznej wnosi, czy dziennikarz konserwatywny, który chce pozostać niezależny ma prawo głosić swoje poglądy, a nawet czy dla konserwatystów jest miejsce w debacie publicznej na tych samych co postkomuniści i liberałowie prawach? Na początek trzeba powiedzieć, że dawna sytuacja nie była ani zdrowa ani normalna. Konsekwencja zaszłości historycznych – przerwania obiegu informacji i idei między Zachodem i Wschodem – który zaczął się w 1945 roku, i w istocie trwa do dziś. Czyli najpierw 45 lat komunistycznego monopolu z zerową szansą na manifestację innych przekonań, a potem wyłączność praw liberalnej lewicy z kręgów Gazety Wyborczej. I dopiero teraz, 22 lata po odzyskaniu niepodległości polska scena medialna zaczyna się normalizować. Trochę mediów konserwatywnych już mamy, konserwatyści w debacie medialnej już się pojawili, teraz trwa etap ich legitymizacji oraz zażarta walka, by do tej legitymizacji nie dopuścić. Wystarczy przypomnieć sobie Walny Zjazd SDP i towarzyszące temu kontrowersje.
Paradoksalne, że konserwatyzm – tak bliski myśleniu Polaka – od początku nie miał u nas wielkich szans. Pierwszy rozbiór Polski nastąpił przecież w 1772 roku i do 1918, roku odzyskania niepodległości Polska nie uczestniczyła w europejskim obiegu intelektualnym, filozoficznych, ani politycznym. A Polacy byli tak pochłonięci walkami o odzyskania niepodległości państwa, obroną języka, religii, wreszcie fizycznym przetrwaniem narodu, że uczestnictwo w europejskim obiegu idei, to był luksus, na który nie mogli sobie pozwolić. A przecież właśnie wtedy, na przełomie XVIII i XIX wieku, to wszystko się zaczęło! Najkrótsza encyklopedyczna definicja konserwatyzmu brzmi: to „orientacja, która bazuje na hasłach obrony porządku społeczno-gospodarczego oraz zachowaniu i umocnieniu tradycyjnych wartości jak naród, religia, rodzina, państwo”, z akcentem na autorytet, hierarchię i kontynuację. A więc konserwatyzm, to system filozoficzny, a następnie baza programowa partii konserwatywnych, proponująca inne niż liberalne spojrzenie na państwo, społeczeństwo, prawo, religię, jednostkę ludzką i jej udział w życiu zbiorowości. Inny stosunek do rzeczywistości, realizm w przeciwieństwie do skłonności do utopii, szacunek dla faktów, zamiast naginania ich do swoich teorii, rzetelny stosunek do prawdy bez jej relatywizacji, prawa z poszanowaniem skutków czynów i działań, i przejmowanie na siebie odpowiedzialności za własne życie. To tak w największym skrócie.
Narodził się na przełomie XVIII i XIX wieku, jako próba wyhamowania racjonalistycznej myśli oświeceniowej oraz reakcja na krwawe wydarzenia rewolucji francuskiej. Po raz pierwszy terminu tego użył, jak się powszechnie twierdzi, w 1820 roku francuski pisarz i wydawca pisma „Konserwatysta”, Francois Rene de Chateaubriand. Jednak jako zorganizowany system filozoficzno-ideologiczny konserwatyzm został sformułowany, a jakże, w Wielkiej Brytanii. To przecież tutaj, nad Tamizą, Edmund Burke, filozof i publicysta, nazwany ojcem chrzestnym konserwatyzmu ewolucyjnego, w swoim dziele „Rozważania o Rewolucji we Francji” sformułował jego podstawy: ”Rewolucja – pisał m.in. – to niedozwolone zerwanie ciągłości historycznej. Naród jest dziełem wielu generacji i żadna z nich nie ma prawa podejmować decyzji w imieniu pozostałych”. Konserwatyzm do dziś drogę rozwoju państwa, społeczeństwa upatruje w zmianach stopniowych, w ewolucji. Ciekawe, że już wtedy, kiedy twierdził, że francuskie wizje polityczne są „zbyt abstrakcyjne, wykalkulowane i pełne pogardy dla człowieka, i dlatego są skazane na niepowodzenie”, Burke zarysował podstawową dychotomię między dzisiejszym konserwatyzmem a liberalizmem. Czy nie podobne argumenty podnoszą dziś polscy konserwatyści, zarzucając środowisku Gazety Wyborczej kult elit, oczywiście liberalno-lewicowych, pogardę dla społeczeństwa / słynne Geremkowe „ten naród nie dorósł do demokracji”/, manipulowanie umysłami młodych, zapędy autorytarne jak permanentne próby wypchnięcia konserwatystów z debaty publicznej. Inna, aktualna do dziś konstatacja Burke’a: ”Bo to, co dla jednego społeczeństwa może być słuszne – pisał niemal 200 lat temu – może nie pasować do innego”. Tłumacząc tę myśl na język dzisiejszych politycznych realiów: żaden kraj jak Rosja ani struktura instytucjonalna jak Unia Europejska nie ma prawa narzucać innym swoich wzorców. Konserwatyści do dziś pozostali przeciwnikami rozwiązań „ jedynie słusznych”. Burke twierdził także, że społeczeństwu nie można narzucać rozwiązań zasadniczo zmieniających struktury instytucjonalne i zasady współżycia społecznego, bo oznacza to destrukcję i chaos, a „dążenie do naprawy zła kończy się zwykle złem jeszcze większym, bowiem gwałtowne zmiany niszczą naturalne więzi, co z kolei rodzi przemoc”. Wystarczy spojrzeć na kolejne wersje rewolucji spod znaku sierpa i młota, radziecką, kubańską, „chińską kulturalną”, „czerwonych khmerów”, żeby się przekonać jak prorocze były i te słowa Edmunda Burke’a.
O żywotności tez teoretyka tej początkowej fazy konserwatyzmu niechaj świadczy inny jeszcze wątek. Konserwatyści od początku nie podzielali entuzjazmu Oświecenia co do możliwości wyeliminowania złych cech natury ludzkiej. Twierdzili, że człowiek częściej niż rozumem kieruje się instynktem i emocjami, dlatego potrzebna jest ciągłość struktur państwowych, „które ucieleśniają mądrość i doświadczenie kolejnych generacji”. Stąd specjalne znaczenie wiedzy o przeszłości, historii, kodeksy moralne, systemy religijne, pilnowanie jak oka w głowie autorytetu państwa, szkoły, wymiaru sprawiedliwości i rodziny. Konserwatyści, i owszem, akceptują przeobrażenia, ale takie które są wynikiem naturalnego procesu gromadzenia i przewartościowywania doświadczeń. Co dzieje się, gdy ta „ciągłość między przeszłością i teraźniejszością” jest naruszona, niech świadczy dramatyczny apel do narodu Davida Camerona w czasie ostatnich zamieszek na ulicach brytyjskich miast kiedy stwierdził: ”Wychowaliśmy pokolenie, które przestało odróżniać dobro od zła, ponieważ nikt je tego nie nauczył”. To rezultat 13-letnich rządów Labour Party, ideologizacji i upolitycznienia wszystkich sektorów państwa, rozszalałego welfare state oraz poprawności politycznej, z jej relatywizmem moralnym i permisywizmem, niszczącymi naturalne relacje społeczne. A wciąż powtarzane przez Camerona słowa – klucze „gra fair play” i „trzeba sobie zasłużyć”, to tylko bardziej nowoczesna i mniej kaznodziejska wersja „społeczeństwa odpowiedzialnego” premier Margaret Thatcher. W Wielkiej Brytanii konserwatyzm – jako system filozoficzny, ideologia i program partyjny – ma swoją ideową oraz instytucjonalną ciągłość, u nas – nie.
Właśnie, ciągłość instytucjonalną. Conservative Party powstała w 1834 roku jako kontynuacja programowa torysów, sprawujących w Wielkiej Brytanii władzę już w latach 30. XVIII-wieku. Pierwsza deklaracja została ogłoszona w dwa lata póżniej, eksponowała wolny rynek i tradycyjne wartości konserwatywne, a późniejsze reformy premiera Disraelego otworzyły ją na szersze grono wyborców. Na początku XX wieku na skutek pojawienia się Partii Pracy / 1900/ notowało się słaby nurt interwencjonizmu państwowego , ale w istocie w1979 roku, kiedy fotel premiera objęła premier Margaret Thatcher, baza programowa była już ustalona. Najkrócej mówiąc, liberalizm gospodarczy połączony z konserwatywnym systemem wartości. Conservative values / przedsiębiorczość, odpowiedzialność, rodzina/ i free market czyli liberalizm ekonomiczny i niechęć do państwa opiekuńczego oraz sceptycyzm w stosunku do Unii Europejskiej. Jak twierdzą laburzyści – ”skrzętne gospodarowanie groszem córki sklepikarza z Grantham” – którą premier Thatcher przecież była. W jej wystąpieniach w Izbie Gmin powtarzały się takie motywy: ”Ludzie nie są równi, choć socjaliści twierdzą, że jest inaczej. I mają prawo być różni – choć dla nas każda jednostka ludzka jest równie ważna. Ludzie mają prawo do swobody pracy, do wydawania co zarobią, do posiadania własności prywatnej i postrzegania państwa jako sługi, a nie pana. Wolność gospodarcza, to esencja całej wolności, a od wolności gospodarczej zależą wszystkie inne”. Oczywiście, brytyjski konserwatyzm jako system podlegał i wciąż podlega przemianom. Wystarczy porównać thatcheryzm z cameronizmem, aby zorientować się o co chodzi.
Jakie były przyczyny, które zadecydowały o ostatnich modyfikacjach brytyjskiego konserwatyzmu? Otóż po przewartościowaniach moralnych i obyczajowych ostatnich 30-40 lat, zmianie tzw. bazy społecznej, narodzinach różnych ruchów obywatelskich, feministycznych, obrony praw człowieka, zwierząt, ochrony środowiska naturalnego, konserwatyzm uległ, bo nie mógł się tej gigantycznej fali oprzeć – pewnym przemianom. Po wtóre – Cameron oraz współczesny brytyjski konserwatyzm, stał się ofiarą „skoku na program” konserwatystów, jakiego dokonał chwilę przedtem laburzysta Tony Blair. Kiedy tradycyjny elektorat Partii Pracy zaczął się kurczyć, aby zdobyć część klasy średniej, Blair sięgnął do samego jądra etosu konserwatystów, po odpowiedzialność jednostki, autorytet państwa i rodzinę. Transfer udał się tak dobrze, że został powtórzony przez Davida Camerona – tyle że w drugą stronę. Premier Cameron, zdając sobie sprawę z przemian świadomości społecznej ostatnich lat, otworzył się na pewne aspekty państwa opiekuńczego, np. przyjął do wiadomości istnienie „nieuprzywilejowanych”, konieczność egzekwowania przez państwo idei „sprawiedliwości społecznej”, a w dziedzinie działań przeciw ocieplenia klimatu konkurował nawet z Tony Blairem. Przedsiębiorczość, odpowiedzialność, rodzina, ochrona brytyjskiego stylu życia i eurosceptycyzm znalazły się już w manifeście wyborczym Camerona w maju 2010 roku i dziś stanowią drogowskazy dla wielu ustaw głosowanych w Westminsterze. Krytyka nadmiernej ideologizacji kraju za czasów Labour Party poszła w Wielkiej Brytanii tak daleko, że słyszy się sygnały odwrotu od formuły państwa opiekuńczego, być może nawet liberalnego? Już odbył się spis i weryfikacja beneficjentów opieki socjalnej, a teraz minister pracy Iain Duncan Smith pracuje nad projektem pozbawiania zasiłków tych, którzy w przyszłości będą uczestniczyć w chuligańskich zamieszkach ulicznych. Zobaczymy, co będzie dalej?
Rzecz w tym, że w zachodnich demokracjach przez niemal dwa wieki ucierania się nowoczesnych form funkcjonowania państwa, konserwatyści – myśl, partie, prasa – zawsze były obecne. Jako norma. W Izbie Gmin i Lordów, w przestrzeni publicznej oraz mediach. Na Wyspach Brytyjskich i konserwatyści i labourzyści czyli liberalna lewica, mają swoje gazety, tygodniki czy stacje radiowe i telewizyjne. I tak czytelnicy konserwatywni od 1788 roku sięgają po Timesa, dziennik niezwykle opiniotwórczy , nieoficjalny organ partii konserwatywnej z chyba najlepiej rozwiniętą siecią korespondentów na świecie /442 tys. egzemplarzy dziennie/ . Albo po założony w 1855 roku The Daily Telegraph /635 tys./, czytywany przez inteligencję i klasę średnią. Są tabloidy jak Daily Mail z niedzielnym wydaniem Mail On Sunday /2.1 mln/ oraz The Sun / 3 mln/, podobnie jak The Times, własność Ruperta Murdocha. Jest Evening Standard, dziś bezpłatny londyński dziennik /700 tys./, finansowany przez rosyjskiego oligarchę Aleksandra Lebiediewa. Mamy Financial Times /354 tys./, dziennik adresowany do kół biznesowych, dość chwiejny politycznie, w tej chwili wyrażnie sprzyjający rządowi Davida Camerona. No i tygodnik polityczno – literacki Spectator. Liberalna lewica ma swojego Guardiana /400 tys./, pismo niedzielne Observer /290 tys./, dziennik Independent /168 tys./, który występuje w zgodnym chórze z Guardianem, ledwie zipie, ale utrzymuje się na rynku, postkomunistyczna Morning Star/ 13 – 14 tys./. A BBC, która niegdyś uchodziła za wzór dziennikarskiej rzetelności i obiektywizmu, od przynajmniej 20 lat także cierpi na przypadłość liberalizmu. I jeśli chcę wiedzieć, co się zdarzyło na świecie, przełączam na BBC World News lub Sky News. Wymieniając wszystkie te tytuły, zmierzam do jednej konkluzji: że scena medialna w Wielkiej Brytanii jest od przynajmniej paru dziesiątków lat spluralizowana, i to w proporcjach mniej więcej 50:50. Szczęśliwcy!
Tak więc na pytanie czym jest obecność publicystów konserwatywnych w debacie publicznej, odpowiedz brzmi, to europejska norma. I protesty Grzegorza Cydejki oraz jego kolegów, to próby powrotu do komunistycznej, a potem liberalnej – że nazwę to elegancko – światopoglądowej monokultury. Na kolejne pytanie, czy dziennikarz niezależny może mięć poglądy, odpowiedź brzmi, nie tylko może, ale powinien. Nie tylko dziennikarz liberalny, jak się to u nas daje do zrozumienia, ale i konserwatywny. Jest człowiekiem, obywatelem, uprawia zawód publicznego zaufania, co znaczy jest sygnatariuszem pewnych wartości, konserwatywnych, i w imię swoich czytelników uczestniczy w publicznej debacie. Bo cywilizowana scena medialna jest zwykle – podobnie jak parlament – emanacją wszystkich ważniejszych sił światopoglądowych w kraju. I, jeśli funkcjonuje prawidłowo, to staje się najważniejszym i najskuteczniejszym kontrolerem władzy. Już w 1763 roku podczas pierwszej batalii o wolność słowa, John Wilkes, właściciel pisma „North Briton” napisał ”Wolność słowa jest wyznacznikiem wolności obywateli”, i myśl ta do dziś nie straciła swojej aktualności. Wraz z powrotem konserwatystów na polską scenę polityczną, do krwioobiegu medialnego, do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, po prostu wracamy do europejskich standardów demokracji. Czyli do normalności. I jeśli pan Stefan Bratkowski i inni koledzy traktują poważnie naszą obecność w Europie, członkostwo w Unii Europejskiej, nie może się obyć bez konserwatystów w Sejmie i Senacie, w mediach, także prywatnych, i w SDP. Albo Londyn, albo Mińsk.
Londyn, grudzień 2011.
Elżbieta Królikowska-Avis