10 kw.

CO STAŁO SIE WARTOŚCIOM CHRZEŚCIJAŃSKIM W DRODZE Z PARYŻA DO BRUKSELI?

Podczas ostatniej edycji Polsko-Brytyjskiego Forum Belvedere, największego od 1945 roku rządowego projektu bilateralnego, pojawił się panel, który powiedział o relacji wartości chrześcijańskie – europejskie wszystko. Tytuł – „Dylematy demokracji.  Jak zdefiniować wartości europejskie?” W panelu znaleźli się m.in. dyrektor prestiżowego think tanku Chatham House dr Robin Nibblett, red. Tony Barber z Financial Times, Agata Gostyńska – Jakubowska z Centre European Reform i  Hans Kundnani, także z Chatham House. Była to debata tak typowa dla setek prowadzonych jak Europa długa i szeroka, że warto ją zaprezentować jako punkt wyjścia do dalszych rozważań.

    Rozpoczęła się naturalnie zapytaniem, co to są wartości europejskie i tymczasem nic nie zapowiadało niespodzianek. Reprezentantka CER odparła – wolność, równość, demokracja, prawa człowieka, ochrona mniejszości i bla-bla-bla – jakby tę wolność wymyślił Altiero Spinelli, demokracja nie powstała w Atenach 2.5 tys. lat temu, a obrona najsłabszych nie stanowiła dziedzictwa chrześcijaństwa. Jakże irytująca jest ta uzurpacja liberalnej lewicy do zdobyczy innych formacji filozoficznych i przypisywanie sobie patentu na te „wynalazki”! Kiedy już określono termin European values i w jakimś sensie zakres dyskusji, odezwał się Hans Kundnani z uzasadnionym pytaniem czy istotnie jest coś takiego jak „wartości europejskie”, skoro nie ma „wartości azjatyckich” czy „afrykańskich”?  Bowiem w Azji aksjologia związana jest z głównymi systemami religijnymi – inną filozofię życia, kontaktów międzyludzkich, rozumienia świata proponuje buddyzm, inną hinduizm, szintoizm czy jainizm.  I już wiedziałam, że to początek rozbijania lewicowego paradygmatu i monopolu Unii na „wartości europejskie”.  A Hans Kundnani opowiadał dalej. Ze to, co w przestrzeni publicznej i medialnej funkcjonuje jako „European values”, to w istocie układanka puzzli z wielu rozmaitych obrazków, czyli pochodzą z różnych źródeł, i w takim razie mamy problem z prawem własności.  Szef Chatham House uznał wypowiedź swego kolegi za „a very good provocation”, którą nie była.  Dla nas – to raczej punkt wyjścia do długiego procesu dokopywania się prawdy. Znaczący może być fakt, że pytanie o rolę dziedzictwa chrześcijańskiego w formowaniu „wartości europejskich” padło z sali już po zakończeniu rozmowy panelowej. Typowe!

Panel „Dylematy Europy. Jak zdefiniować wartości europejskie?” jest o tyle użyteczny, że może posłużyć jako trampolina do analizy setek podobnych dyskusji publicznych, jakie aktualnie toczą się w Polsce i w Europie. Mówię aktualnie, bo najwyraźniej coś złego stało im się w drodze z Paryża 1950 roku, do Brukseli roku 1993, momentu opublikowania Traktatu z Maastricht.  W bajce o „Zabim królu” mówi się o podmianie noworodka – następcy tronu na żabę, która rosła i powodowała w królestwie wielkie zamieszanie.  Podobnie stało się i w tym przypadku. W ciągu ostatnich 20 – 30 lat zawartość terminu „wartości europejskich” uległa zmianie, a raczej podmiance, z chrześcijańskich, odwołujących się do dekalogu na lewicowo – liberalne, spod znaku Rewolucji Francuskiej, czyli „wolności, równości i braterstwa”.  Plus oczywiście demokracja, którą lewica wymachuje jak maczugą, torując sobie drogę do władzy. Choć hasła tejże rewolucji też nie wzięły się z Azji czy Ameryki – choćby dlatego, że w Rosji czy Chinach o równości można mówić głównie w kontekście równych szans do ubóstwa, termin wolność w byłych koloniach jak Indie, Malaje czy Gambia, rozumiany jest głównie w kategoriach niepodległości, a nie w ujęciu personalistycznym, a Stany Zjednoczone powtórzyły format demokracji brytyjskiej.

Pierwsze pytanie w podobnych debatach powinno brzmieć: do jakich zasad moralnych odwoływali się ojcowie – założyciele UE, Robert Schuman, Konrad Adenauer czy Alcide de Gasperi?  Bo przywoływanie nazwiska Altiero Spinellego – komunisty byłoby tu dużym nietaktem.  Otóż 9 maja 1950 roku minister spraw zagranicznych Francji Robert Schuman przedstawił na posiedzeniu rządu projekt utworzenia Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali. Chodziło o kontrolę nad wydobyciem węgla i produkcją stali, podstawowymi materiałami dla przemysłu zbrojnego, i wspólne zapobieganie wojnie. I w rok później deklaracja zaowocowała powołaniem tej struktury.  Odwoływała się ona do wartości chrześcijańskich, nawet flaga unijna została zainspirowana Pismem św. – dwanaście gwiazd  oznacza nie tylko 12 członków – założycieli Unii,  ale nawiązują do Apokalipsy św. Jana, gdzie  mówi się o wieńcu z 12 gwiazd, który ukazał się nad głową Maryi.  Założyciele UE byli ludżmi wierzącymi, trwa  proces beatyfikacyjny Roberta Schumana, a de Gasperi  jest kandydatem na błogosławionego. Byli także chrześcijańskimi demokratami w dawnym, dobrym stylu w przeciwieństwie do ich  sukcesorów partyjnych.  Różnica między nimi była mniej więcej taka jak  między konserwatystką  Margaret Thatcher  a „modern, compassionate conservatist”  Theresą May.

Ale już w 1993, Traktat z Maastricht, a na pewno w 2009 roku, opublikowanie Traktatu Lizbońskiego, proces przejmowania Unii przez liberalną lewicę  był niemal zakończony.  W tej chwili w Parlamencie Europejskim nie ma już kaplicy, tylko „międzyreligijne miejsce, przeznaczone do modlitwy i medytacji”. Tak dla chrześcijanina, jak i buddysty, hinduisty czy muzułmanina.  Głosy chrześcijan dotyczących wartości i upominających się o prawa naturalne – zwykle po serii niewybrednych ataków o „bigotery” /chyba nie trzeba tłumaczyć/ i religianctwo – przepadają w głosowaniach, a oni sami poddawani są ustawicznej dyskryminacji i praniu mózgów. Dziś już wydaje się, że dla opinii posłów – chrześcijan, a zwłaszcza dla katolików, nie ma w Unii Europejskiej miejsca. W tej chwili każdy kraj aspirujący do członkostwa w Unii musi respektować – nie, nie wartości chrześcijańskie, po których ślad zaginął – ale „europejskie”, i te znajdują się w podstawowych dokumentach Unii. W art. 2 Traktatu Lizbońskiego czytamy m.in. „Unia opiera się na wartościach poszanowania godności ludzkiej, wolności, równości i demokracji”.  A rozszerzenie tego tematu znajdujemy w Karcie Praw Podstawowych UE, której nadano charakter prawny. I we wszystkich unijnych dokumentach, a także w euro-konstytucji brak już odniesień do Boga i wartości chrześcijańskich. Zostały zastąpione kilkoma okrągłymi frazesami, nawiązującymi wprawdzie do dziedzictwa kulturowego i cywilizacyjnego Europy, ale bez podania referencji.  Cały ten proces dokonał się w ciągu ostatnich 30 lat, podczas wrogiego przejęcia sterów Unii przez generację dzieci rewolucji kontr-kulturowej ‘68.

Oczywiście, tej żonglerce pakietami wartości towarzyszą setki publicznych debat i dyskusji, na których dochodzi do starcia zwolenników i przeciwników procesu. Typową postawą lewicy liberalnej jest po pierwsze skrzętne ukrywanie podmianki, a po drugie kwitowanie pytań wzruszeniem ramion „o co chodzi, przecież nic nie dzieje?” Tyle, że się dzieje, i jest to manewr na tak wielką skalę, iż może zmienić przyszłość 500 mln ludzi i całego kontynentu. Więc podczas podobnych dyskusji, także w mediach, powinny padać pytania – co to są wartości europejskie i jaki jest ich związek z chrześcijańskim dziedzictwem kulturowym?  Na ile uprawnione jest używanie tego terminu, skoro nie istnieje katalog wartości azjatyckich, afrykańskich czy amerykańskich?  Po trzecie – free speech czy human rights są od kilku dekad zdobyczami cywilizacyjnymi globalnymi, przyjętymi we wszystkich państwach choć trochę aspirujących do ustroju demokratycznego. Więc ich monopolizacja przez UE jest mało wiarygodna i wytłumaczalna. Zwłaszcza, że – i to problem czwarty – termin demokracja, w tym swoboda wypowiedzi, prawa człowieka, to nie tyle sfera aksjologii, choć stamtąd pochodzi, ile sposób organizacji nowoczesnego państwa, czy to będą Niemcy, Japonia czy Brazylia.  Ale już sfera wartości – święty charakter życia ludzkiego, centralne miejsce rodziny opartej na małżeństwie kobiety i mężczyzny, równość wobec prawa, władza jako służba publiczna – nie pochodzi u nas z buddyzmu, jainizmu czy konfucjanizmu, lecz z dziedzictwa chrześcijańskiego.  To m.in. dlatego azjatyckie satrapie do dziś mają kłopoty np. z prawami człowieka, zwierząt, systemową opieką nad nieuprzywilejowanymi, etc.

Podczas medialnych i uniwersyteckich dyskusji padają zarzuty o brak mandatu Unii na podobny zabieg socjotechniczny, zmieniający oblicze Europy.  Ze hucpą jest twierdzić, iż został wprowadzony „dla dobra człowieka i społeczeństw”, kiedy wiadomo, że owszem, jest zgodny z programem partii lewicowo-liberalnych, ale niezgodny z wolą konserwatystów. I ta selektywność jest znacząca.  Niepokoi także praktyka stosowania tych „wartości europejskich”.  Przy powoływaniu się na demokrację – stronniczość, branie stron i notoryczne łamanie zapisów w podstawowych dokumentach UE.  Żądanie, jak w przypadku Węgier czy Polski, bezwzględnego podporządkowania się UE przy niejasności wykładni czy wręcz podwójnych standardach aplikowania.

Jednak, i jest to znaczące, podobne wątpliwości na debatach padają zwykle nie z panelu, ale dopiero potem, z sali.  A w mediach – ze strony konserwatystów. Pozostaje pytanie – co stało się z wartościami chrześcijańskimi w drodze z Paryża do Brukseli?  To kolejny „skeleton in the wardrobe” liberalnej lewicy, który usiłuje trzymać w ukryciu.  Ale szafa została już otwarta i widać  biel piszczeli.

……

Elżbieta Królikowska-Avis

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *